Piszący łzawe listy studenci, pretensje miejcie tylko do siebie [list]

Przecież to do mnie, nie do państwa, rządu, rodziców czy szkoły należy ocenienie realnej wartości dyplomu, perspektyw zawodowych, możliwości emigracji. Przekalkulowanie, w co zainwestować pięć lat życia – w zostanie bezrobotnym religioznawcą, czy też może w kurs spawania i zdobywanie doświadczenia.
W ostatnich dniach i tygodniach na łamach „Gazety” ukazało się kilka listów z pretensjami biednych, oszukanych i wykorzystywanych studentów. Którzy koszty ponoszą, głupot się uczą, i jeszcze po całej tej gehennie pracy dla nich nie ma. Uraza do świata się z tych tekstów po prostu wylewa. Ze mnie po lekturze też się wylewa. Irytacja.
Studiuję, pracuję, żyję – drodzy jęczący studenci, da się! Da się wybrać studia, które dają realną szansę na pracę w zawodzie. Da się podjąć tę pracę (lub inną, co kto woli) jeszcze w okresie nauki, może nie od razu tak dobrze płatną, jak byśmy chcieli, ale już urozmaicającą studenckie CV. Da się zmobilizować, zdyscyplinować i zorganizować tak, by starczyło doby na wszystko, co chcemy w niej upchnąć. Tylko że wymaga to trochę większego wysiłku, niż łzawe apele w prasie.
Polskie uczelnie zajmują się obecnie wypluwaniem seryjnie wyprodukowanych jednostek opatrzonych dyplomami. Marnie opłacanym pracownikom naukowym, z karierami blokowanymi przez marnie opłacanych profesorów „koszących” konkurencję – nie chce się nauczać. Studentom, których większość lub spora część wybrała dalszą edukację z braku pomysłu na spędzenie następnych pięciu lat – nie chce się uczyć ponad niezbędne minimum. Uniwersytety rozdymają do setek limity przyjętych na kierunki, po których pracy nie było, nie ma i nie będzie.
Nie ja wymyśliłam ten system. Może mi się on nie podobać, mogę go krytykować. Mogę brać udział w debatach o potrzebie czy kształcie reformy szkolnictwa wyższego. Mogę narzekać, że grupa ludzi trwoni publiczne pieniądze (także moje) na studia, po zakończeniu których nawet przez chwilę nie korzysta z nabytej wiedzy.
Wiele mogę. A co muszę – to w tym systemie żyć i radzić sobie mimo jego wad. Wydaje się, że wypisujący pretensje niezadowoleni przerzucili odpowiedzialność za swoje decyzje na podmioty zewnętrzne. A przecież to do mnie, nie do państwa, rządu, rodziców czy szkoły należy ocenienie realnej wartości dyplomu, perspektyw zawodowych, możliwości emigracji. Przekalkulowanie, w co zainwestować pięć lat życia – w zostanie bezrobotnym religioznawcą, czy też może w kurs spawania i zdobywanie doświadczenia.
Informacje są dostępne dla wszystkich. Jeśli ktoś podejmuje studia według klucza najmniejszego wysiłku własnego i bez chwili myślenia w dłuższym horyzoncie czasowym, tylko do siebie może mieć żal, że potem w życiu mu nie wyszło.
Autor: Katarzyna Szwed
Źródło: www.wyborcza.pl

13 maja 2009 r. Rytualne grillowanie podczas juwenaliów Fot. Maciej Świerczyński / AG