Andrzej Klesyk, prezes PZU SA, wywołał ogólnopolską debatę na temat jakości edukacji. Na łamach „Gazety” zarzucił uczelniom produkowanie bezrobotnych. – Wszystkiego trzeba uczyć ich od nowa – mówił. Wszyscy przyjmują, że o ocenie jakości polskich absolwentów decydować mają wyłącznie pracodawcy. A co, jeśli nie mają oni racji?
Polscy pracodawcy narzekają na absolwentów polskich uczelni – tak brzmi w wielkim uproszczeniu początek tezy pana Andrzeja Klesyka. Dalej jest tylko gorzej: polskie uczelnie źle kształcą, wypuszczają na rynek ludzi, którzy nie dają sobie rady jako pracownicy, nie potrafią – już po rozpoczęciu pracy – radzić sobie z problemami, nie umieją współpracować z grupą. Słowem, bez korporacyjnej obróbki są bezużyteczni.
Dyskusja toczy się wokół tych słów przy założeniu ich prawdziwości. A ja sądzę, że prawdziwość tych stwierdzeń można podać w wątpliwość, i to bez wielkiego trudu. W umyśle czytelnika rodzi się kilka pytań: czy wszyscy pracodawcy tak uważają? Czy wszyscy absolwenci odpowiadają temu opisowi? A co najważniejsze: czy pan Andrzej Klesyk, a za nim inni pracodawcy mają rację? Jak dotąd nikt nie zadał tego ostatniego pytania. Wszyscy bowiem przyjmują, że o ocenie jakości polskich absolwentów decydować mają wyłącznie polscy pracodawcy, a ściślej: subiektywna ocena ich specjalistów od rekrutacji. A co, jeśli pracodawcy racji nie mają, jeśli nie mają niezbędnego rozeznania, jeśli nie mają dostatecznych kompetencji do oceny absolwentów, jeśli ich ocena nie jest w pełni uczciwa? Czy wówczas też uznawać będziemy, że polska edukacja akademicka trawiona jest tak poważnymi błędami, że należy – w myśl recept pojawiających się na łamach „GW” – całkowicie ją zreformować?
To nie są ukryte tezy. To są wątpliwości. Skłaniają do nich następujące obserwacje: przecież ci pracodawcy to także w większości absolwenci polskich uczelni, co więcej, niewiele starsi od absolwentów ocenianych; jeśli nie polscy absolwenci, to kto jest odpowiedzialny za niewątpliwy sukces przedsiębiorców, tych samych, którzy mają takie problemy z zatrudnieniem kogokolwiek po polskich uczelniach. Czy zatrudniamy w Polsce tak wielu absolwentów uczelni zagranicznych, świetnie przygotowanych do wejścia w zawodowe życie, że mamy materiał porównawczy? Co takiego się stało w ostatnich kilku latach, że narzeka na polskich absolwentów 29-letnia pracownica działu HR jednej z większych korporacji polskich, która sama zaledwie pięć lat wcześniej ukończyła jedną z polskich uczelni, w dodatku nie najlepszych? Kiedy się przystosowała do potrzeb rynku, kiedy zdobyła niezbędne umiejętności i kompetencje, w tym tak zwane miękkie? Na studiach czy podczas morderczej walki o awans pionowy w korporacji, którą reprezentuje? Czy jej ocena nie jest osadzona bardziej w subiektywnej próbie udowodnienia przewagi nad młodszymi kolegami niż w rzeczywistości?
Sprawa nie jest jednoznaczna. Są absolwenci wybitni. Znajdują pracę bez problemu i bez względu na profil wykształcenia. I nauczyciele, i pracodawcy doskonale takich znają. Powiedzmy sobie szczerze: niektórzy nawet się ich obawiają. No bo młodsi, bardziej przebojowi, znają lepiej języki, lepiej poruszają się po świecie. Mogą stanowić zagrożenie także dla tych, którzy ich obecnie oceniają i przyjmują do pracy. Nie lekceważyłbym tych psychospołecznych aspektów rekrutacji. Są też absolwenci słabi. Nigdy nie znajdą dobrej pracy, a jeśli znajdą, to nie zrobią żadnej kariery. Dlaczego? Bo są ludzie wybitni i są ludzie słabi. Tacy i tacy. W populacji na przestrzeni dekad można obserwować stałe współczynniki jednych i drugich. Rewolucja edukacyjna w Polsce po 1989 roku spowodowała, że jednych i drugich widać więcej (mierząc ich jednostkowo), ale proporcje pozostają – jak myślę – podobne. Być może są lepsze lub gorsze roczniki (to obserwuje akurat każdy nauczyciel akademicki). Być może ubocznym skutkiem masowości kształcenia jest obniżanie się tu i ówdzie jego poziomu, choć na pewno nie jest to norma. Jednak nie jest tak, że nagle w ostatnich kilku latach przybyło nam niedouczonych absolwentów, z którymi dzisiejsi pracodawcy (niedawni absolwenci) nie wiedzą, co począć, bo muszą ich uczyć wszystkiego od nowa. Nie chce mi się wierzyć, że pan Andrzej Klesyk tuż po studiach na KUL był tak świetnie przygotowany do pracy, że bili się o niego wszyscy pracodawcy. Gdyby nie ukończone w jednej z najlepszych amerykańskich uczelni szkolenie w zakresie zarządzania (nie akademickie, dodajmy, lecz zawodowe), gdyby nie doświadczenie zawodowe, które zdobył w dużej mierze dzięki osobistym cechom osobowościowym, w tym znanej całemu środowisku przebojowości, gdyby nie łut szczęścia, który mu towarzyszył (choćby rok, w którym ukończył studia), nie odgrywałby w polskiej gospodarce takiej roli, jaką odegrał i odgrywa. Panu prezesowi PZU SA znani są też ludzie, którzy zrobili wielkie kariery lub – jak kto woli – osiągnęli sukces bez żadnego wykształcenia, ba, nawet wbrew swemu wykształceniu.
Co to znaczy? Po pierwsze, że powodzenie na rynku pracy czy – z drugiej strony – przydatność do wykonywania pracy zależy nie tylko od wykształcenia, od profilu i kierunku studiów, jakie się ukończyło, od jakości uczelni, w której się studiowało. Zależy w dużej mierze od cech osobowościowych, na które ani szkoła, ani uczelnia nie mają większego wpływu. Od inteligencji, pracowitości, determinacji, skuteczności, elastyczności, ogólnych horyzontów intelektualnych i tym podobnych cech. Od talentów po prostu. Wykształcenie, kierunek i profil studiów, jakość uczelni mogą pomóc, ale sprawy nie załatwią. Najlepsza uczelnia nie uczyni ze swego studenta geniusza, jeśli on nim nie jest. Najgorsza nie jest w stanie w nikim zgasić bożej iskry. Absolwenci najlepszych amerykańskich uczelni – nie bez kozery odwołuję się do nich – znajdują znakomitą pracę zaraz po studiach nie tylko, czy nie przede wszystkim, ze względu na swoje wykształcenie, ale ze względu na cechy, które pozwoliły im na tych uczelniach studiować. Przy ocenie ich szans na rynku pracy nie należy także lekceważyć ich nazwisk.
Po drugie, nigdy i nigdzie nie było tak, by każdy absolwent akademickich studiów był w stanie bez przygotowania zawodowego zacząć w pełni wydajną pracę u konkretnego pracodawcy. Potwierdzają to wieloletnie doświadczenia kilku najstarszych zawodów i zajęć społecznych: lekarzy, prawników, żołnierzy i duchownych. We wszystkich tych wypadkach potrzebny jest okres aplikacyjny. Czas zdobywania doświadczenia. Pod okiem kogoś, kto już poznał tajniki danej profesji. A potem egzamin, który to potwierdzi. Myślę, że dotyczy to wszystkich zajęć, wszystkich rodzajów pracy. Dotyczy to także samodzielnie prowadzonej działalności gospodarczej, z tym że tu weryfikacja jest boleśniejsza. Nie ma więc co się oburzać na jakość absolwentów, tylko trzeba zweryfikować własne wyobrażenie o rzeczywistości, która nie wygląda tak jak korporacyjne podręczniki. Jest wiele zmiennych.
Po trzecie w końcu, zauważmy, że najlepsi znajdują pracę bez problemu. Ba, pracodawcy mocno się o nich starają. Czym? Głównie wynagrodzeniem, warunkami pracy, możliwością rozwoju etc. Być może narzekanie na jakość absolwentów wynika z tego, że do normalnej rekrutacji trafiają wyłącznie ci, którzy nie zostali już wcześniej zagospodarowani. A najlepszych taka rutynowa rekrutacja nie interesuje, gdyż oferowane warunki pracy nie odpowiadają ich oczekiwaniom.
Drugi problem dotyczy tego, czy pracodawcy naprawdę wiedzą, czego chcą? Czy potrafią rzeczywiście tak dokładnie określić profil absolwenta, którego chcieliby zatrudnić? Nawet jeśli potrafią to sformułować dziś, nie wiemy, czy potrafią prognozować. Czy wiedzą, jakie przymioty, umiejętności, kompetencje potrzebne będą za kilka lat? Doświadczenie większości polskich uczelni akademickich, być może z wyjątkiem uczelni technicznych, wskazuje, że pracodawcy nie garną się do udziału w kreowaniu procesu kształcenia, w modelowaniu profilu dydaktycznego. To jeszcze nie jest nasza codzienność. Mimo wielu zachęt i już pojawiających się pilotażowych programów. Miejmy nadzieję, że uczelniom i przedsiębiorcom (szerzej: pracodawcom) nie zabraknie odwagi, by – tam, gdzie się da – współpracować przy tworzeniu programów kształcenia akademickiego i postakademickiego.
Czy nie jest też tak, że duże korporacje kreują model pracownika według reguł zupełnie obcych polskiej kulturze pracy? Że żywcem przenoszą korporacyjną kulturę amerykańską, koreańską czy japońską do naszych uwarunkowań? Sam jestem ciekaw, czy te duże korporacje międzynarodowe znajdują tak idealnych pracowników wśród absolwentów uczelni włoskich, hiszpańskich, greckich i francuskich. Wydaje się, że niechęć do inkulturacji i korporacyjny prozelityzm specjalistów od HR ma swój udział w negatywnej ocenie polskich absolwentów studiów wyższych.
Nie chcę przekonywać, że polski system kształcenia akademickiego jest doskonały. Każdy nauczyciel akademicki, każdy, kto w takiej czy innej roli pracuje na uczelni wyższej, doskonale zdaje sobie sprawę z jego mankamentów. Nie podzielam jednak negatywnej oceny pana prezesa Andrzeja Klesyka. Nie sądzę, by polski absolwent uczelni, zwłaszcza dobrej publicznej uczelni, których mamy niemało, był gorszy od swego austriackiego czy szwajcarskiego kolegi. Nie uważam też, by należało poważnie potraktować apel pani profesor Ewy Nawrockiej o rewolucję burząco-budującą, choćby z powodu genetycznej niechęci do rewolucji. Sądzę, że sprawa wymaga poważnego potraktowania. Nie da się jednak przeprowadzić analizy ani tym bardziej wskazać sposobu poprawy sytuacji w atmosferze histerii. Spokojne badania porównawcze, w tym także uwzględniające aspekty społeczne, ekonomiczne czy antropologiczne, wraz z pełnym i rzetelnym rozeznaniem polskiego rynku pracy w perspektywie następnych dekad mogą przybliżyć nas do diagnozy. Zapowiedziany przez ministra nauki i szkolnictwa wyższego okrągły stół może stać się okazją do rozpoczęcia – być może po raz pierwszy w historii – sensownej rozmowy o polskiej szkole wyższej. Nie zapominajmy jednak, że ma ona służyć nie tylko pracodawcom. Uniwersytet to miejsce, gdzie szlachetni ludzie chcą i muszą mieć możliwość rozwijać swoje pasje, szukać odpowiedzi na dręczące ich pytania. Pytania, które dziś mogą wydać się nieistotne, ale odpowiedzi na nie za sto lat mogą być podstawą naszego rozwoju. Już tak bywało.
Autor: Dr Rafał Majda jest kanclerzem Uniwersytetu Łódzkiego
Źródło: Gazeta Wyborcza Łódź